Historia błękitnego porodu Kasi: elastyczność, zaufanie, techno i Rod Steward

historia porodowa kasi

Od mojego porodu minęło już trochę czasu, ale wybaczcie, ostatnie dwa miesiące spędziłam na podziwianiu małego Cudu 🩵.

Zacznę od tego, że długo się nie zaczynało…

Termin miałam wyznaczony na 24 kwietnia. Wbiłam sobie do głowy, że to nie znaczy, że wtedy urodzę, bo przecież cały miesiąc jest porodowy. Jednak tak chciałam się z Nim spotkać, że błędnie nastawiłam się, że skoro poród może zacząć się później niż w wyznaczonej dacie, to równie dobrze może zacząć się wcześniej. Problem w tym, że się nie zaczynał… Nie róbcie sobie tego Dziewczyny!

Każdego dnia jeszcze przed terminem liczyłam, że to dziś. Przyszła wyznaczona data, minęła i nic się nie działo. Najbliżsi i trochę dalsi dopytywali „czy to już”, a mnie zalewała wtedy krew, stresowałam się, że to nie nadchodzi (jeśli jeszcze kiedyś będę w ciąży, zachowam dla siebie informację o terminie).

W międzyczasie, zarówno w miesiącu porodowym, jak i jeszcze dużo wcześniej, mocno się przygotowywałam się do Tego Dnia. Robiłam relaksacje z kursu, ale też medytacje na YT i Spotify, chodziłam na długie spacery, ćwiczyłam do samego końca ciąży. Upiekłam ze trzy brownie, sądząc przy każdym, że to już, wypiłam hektolitry herbaty z malin, zjadłam kilogramy ananasa, wyeksploatowałam męża i nie się nie działo. Codziennie biegałam po schodach po 30-50 pięter i to też nie pomagało.

Brak jakichkolwiek oznak zaczął mnie zniechęcać… Pomyślałam sobie, że te sposoby nie są nic warte, że zmarnowałam tyle czasu. Zbliżał się weekend. Widziałam, że od tego weekendu mam jeszcze tydzień i jeśli się nie zacznie do tego czasu… to wywoływanie.

Wtedy się trochę poddałam. Dalej jednak kontynuowałam swoje rytuały, ale już bez przekonania, że coś dadzą. Zaczęłam się godzić z tym, że będzie inaczej, że będzie wywoływanie.

Spędziliśmy z mężem cudowny weekend. Była siłownia, modlitwa do św. Rity od spraw trudnych, długie spacery, pikantna pizza i pączki z pistacją. W niedzielę podczas spaceru było bardzo gorąco i zaczął mnie boleć brzuch. Nie było to nic mocnego, bo jeszcze po drodze do domu pojechaliśmy do Ikea po miskę na pranie 🤣

W nocy z niedzieli na poniedziałek czułam „chyba skurcze”. Nauczona, że skoro to są „chyba skurcze” to nie rodzę, poszłam spać. Rano obudziłam się w nerwach, bo co prawda „chyba skurcze” zniknęły, ale nie czułam ruchów. Koło 10:30 pojechaliśmy na Izbę Przyjęć. Było full ludzi, bo jak mi powiedziała Pani w rejestracji „wszyscy chcą urodzić przed majówką”. Przenośnym urządzeniem w miarę sprawnie sprawdzili ruchy i potwierdzili, że z Nim wszystko ok.

Okazało się jednak, że skoro przyjechaliśmy, to musimy poczekać jeszcze najpierw na pełne KTG, a później na konsultację z lekarzem. Na pełne KTG czekałam ok 2,5 h. Czas mijał i nie zapraszali mnie nadal na konsultację lekarską.

Na miejscu zaczęły mi się rozkręcać skurcze. Nie były bolesne, nie były regularne, ale czas ich pojawiania się skracał. Było gorąco, byłam głodna, zła i zmęczona czekaniem.

Łącznie na Izbie spędziliśmy prawie 5h i nie doczekaliśmy się konsultacji lekarskiej… Mąż widząc mój stan namówił mnie, bym zadzwoniła do swojej Położnej. Mądra kobieta poleciła mi wrócić do domu, odpocząć, zrelaksować się i przygotować „bo to może być dziś”. To mi uświadomiło, że to „może być dziś” 🤣. Po krótkim załamaniu na przyszpitalnym parkingu, że jeśli mnie nie zbadają, to tu urodzę, czyli przy śmietniku i całe przygotowania w piach, dałam się namówić i wróciliśmy do domu.

To była najlepsza decyzja ever! W domu byliśmy po 16, wzięłam długą kąpiel, w trakcie której zjadłam pierogi, słuchaliśmy z mężem relaksującej muzyki, relaksacji, a w tle były moje olejki eteryczne. Skurcze stawały się coraz częstsze, a ja cały czas dobrze się czułam.

Byłam na telefonie z Położną, która słysząc mnie uznała, „że tak nie brzmi kobieta na skurczu w porodzie”. Powiedziała mi, bym poszła na spacer lub jeśli nie dam rady, ponownie wzięła kąpiel i poruszała się na piłce. Byłam gotowa na spacer, zadeklarowałam 5 km „na rozkręcenie akcji”. Doszłam do końca salonu i stwierdzałam, że wanna to max moich możliwości na tym etapie. Skurcze były coraz częściej, a tu proza życia i korek w wannie przepuszcza 😂 Więc ja stałam pod prysznicem, a Mąż działał z wanną. Ostatecznie udało się wziąć jeszcze kąpiel (wanna uratowana). W jej trakcie wiedziałam już, że „to to”.

Czas upływał, ja byłam skupiona na oddychaniu. W pewnym momencie zrobiło się mocniej, bo już Mąż rozmawiał z Położną. Ustalili czas spotkania w szpitalu, a ja byłam już w swoim świecie. Było po 22, skurcze co ok. 4 minuty. Wychodząc z domu, wzięłam podgrzany termofor z wiśni i czekoladowy batonik. Razem ze słuchawkami umiliły mi dojazd do szpitala.

Przyjęcie do szpitala poszło sprawnie. Zupełnie inaczej niż tego samego dnia rano. Przy przyjmowaniu już było intensywniej i nie mogłam zapanować nad skrupulatnie ułożonymi dokumentami. Po zbadaniu informacja, która dała nadzieję – 2 centymetry. Pomyślałam nieźle.

Spojrzałam na zegarek, gdy skończyliśmy formalności i badanie.

Była 23:23, a z radia w rejestracji leciała piosenka, której często słuchałam w ciąży, myśląc o Nim „You just too good to be true”. Uśmiechnęłam się do siebie i wiedziałam, że będzie dobrze!

Trafiliśmy do pięknej sali. Była dostępna łazienka, wanna, lampki i kominki zapachowe. Szybko udało się odtworzyć klimat z domu.

Położna zaproponowała, by zacząć od wanny. Ucieszyłam się bo przecież chciałam rodzić do wody, ew. w pozycji wertykalnej, bez medykalizacji. Nie wiem, kiedy minął mi czas. Pamiętam, że dostałam gaz rozweselający, ale nic mi nie dawał i jedynie rozpraszał, więc z niego zrezygnowałam. Cały czas miałam włączoną muzykę, na przemian z relaksacjami, a Mąż czytał moje afirmacje.

Po 1,5 godziny Położna ogłosiła kolejną dobrą nowinę – mamy 5 cm.

Swoją drogą, Położna doskonale wiedziała, kiedy z nami być, a kiedy nas zostawić i pozwolić na stworzenie intymnych warunków. Czułam, że wie co robi. Na kanwie swojego doświadczania idealnie mi proponowała rozwiązania i doradzała.

Wtedy też przyszła z propozycją, że jeśli chcę znieczulenie, to to jest dobry i jedyny moment. Trochę się wahałam, bo przecież miało być bez, ale było dość intensywnie, a Położna uspokoiła mnie w temacie moich obaw. Więc Dziewczyny puszczam to dalej – można chodzić po znieczuleniu, czuje się nogi, wzięcie znieczulenia nie musi oznaczać większych uszczerbków krocza.

Samo podawanie znieczulenia było trudne. Znieczulenie jest na skurczu i nie można się wtedy poruszyć. Poszło jednak sprawnie i od momentu, jak się na nie zdecydowałam do momentu, jak zaczęło działać, minęło ok. 20 minut.

Kolejna godzina to był odpoczynek. Zrobiło się na tyle spokojnie, że udało nam się z Mężem nawet chwilę zdrzemnąć. Gdyby nie sala, w której byliśmy, to można by było zapomnieć, że to poród.

Po godzinie Położna przekazała kolejne dobre wieści – mamy 9 cm i możemy powoli przechodzić do II fazy. Pomyślałam, „no to teraz się zaczyna”. To była część, której bałam się najbardziej, nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak przebiegnie. Po rozmowie z Położną uznałam, że zaczniemy w pozycji leżącej bocznej, bo jeszcze działało znieczulenie, a mi było bardzo wygodnie.

Na początku drugiej fazy musiałam wyczuć, o co w tym chodzi. Po wsłuchaniu się w swoje ciało odkryłam jak się ruszać i oddychać. U mnie sprawdziło się zginanie brzucha, jak do brzuszka i silny oddech z wokalizacją (nie wiem czy tak to u każdego wygląda). Gdy Położna powiedziała do Męża , y przyniósł pieluchę, widziałam, że jesteśmy blisko (mimo, że wszystkie woreczki były podpisane, a Mąż był obeznany w walizce, stres zrobił swoje i w pierwszym odruchu podał pampersy, co było zabawnym akcentem na koniec.) Byłam na tyle skupiona, że nawet nie zanotowałam, że Mąż na polecenie Położnej na ostatnim etapie wezwał wsparcie.

Po mniej więcej 40 minutach nasz Syn był z nami 🩵 Nie mogłam i do dzisiaj nie mogę uwierzyć, że tego dokonałam. Do dzisiaj gdy wspominam tę chwilę, zalewam się łzami, bo to jeden z piękniejszych momentów mojego życia. Wiem, że wtedy narodziłam się na nowo, z siłą i mocą, jakiej nie miałam nigdy wcześniej.

Cała faza parcia odbywała się przy dźwiękach techno, chociaż pojawił się też Rod Steward – Da Ya Think I’m Sexy? (totalnie się tak czułam).

Na zakończenie, jeśli ktoś tu dotrwał (nie kryję, że spisałam to tak dokładnie także dla siebie), powiem, że obyło się bez nacięć czy pęknięć, miałam jedynie lekkie otarcia, które zostały szybko zaopatrzone (i to mimo pozycji bocznej leżącej, której się tak bałam).

Czy było inaczej, niż o tym myślałam? Sam przebieg różnił się od moich planów/założeń, ale był wynikiem mojej elastyczności do przebiegu oraz zaufania do osób mi towarzyszących. Z kolei emocje były dokładnie takie, jak sobie to wielokrotnie wizualizowałam. Dziękuję za kurs, który dał mi wiarę w to, że to może być przepiękne przeżycie 🩵🩵🩵

 

Chcesz się podzielić swoją historią?

Jeśli chcesz podzielić się ze mną i światem swoją historią porodową, wzmocnić inne kobiety w ciąży, pokazać, jaką drogę przeszłaś, co się w Tobie zmieniło, jak Twoje wybory wpłynęły na poród, pokazać kobiecą moc i sprawczość i przede wszystkim pokazać, że poród (bez względu na to, jak finalnie się skończył) może być pięknym wzmacniającym doświadczeniem — możesz ją wysłać tutaj.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *