Historia błękitnego porodu Maszy: Narodziny Syna

historia porodowa masza glowne 400x250 1

.06.2020 urodziłam Syna. I było to ekstremalnie fizyczne, dzikie doświadczenie. Oraz jednocześnie bardzo naturalne, pełne pokory, akceptacji, a tym samym autentyczności, siły i wolności – takich niewypowiedzianych, nieuświadomionych, nie na pokaz i nie do chwalenia się, płynących z samego źródła, z samego serca.

Teraz po wszystkim nie czuję supermocy „jak to zrobiłam, to mogę wszystko!”, ani specjalnej dumy z bycia Kobietą „kreowanie nowego życia”, nie zalewa mnie też żadna magiczna euforia „o Boże, mały cud życia w moich rekach”. Po prostu jestem. Tutaj. Teraz. Matką. Sobą nawet bardziej, bo kompletniej. O to kolejne duże doświadczenie.

W żadnym momencie tego dnia nie przyjdzie mi przez głowę nawet najmniejsza myśl w stylu „jak dobrze, że zdecydowałam się na poród w domu”. To, że jestem w swoim domu, w swojej wannie, nie pakuję żadnych toreb, nie wsiadam do żadnego samochodu, nie zastanawiam się, czy to już czas jechać do szpitala, czy jeszcze nie – jest po prostu najnaturalniejszą sprawą, dokładnie tym, co powinno być i nad czym nie warto się rozwodzić.

Już od W38 chodzę do osteopaty i na masaż Bowena, planuję kilka zabiegów refleksologii (kłaniam się nisko mądrości grupy Błękitny Poród, bo to od Was dostałam namiary na cudownych zaangażowanych specjalistów). Od oficjalnego terminu chodzę codziennie na długie spacery i „praktykuję” miłość fizyczną sama ze sobą i trochę z M. Więc raz na kilka dni dostaję fali mocniejszych skurczy przepowiadających, o których doskonale wiem, że to jeszcze nie jest TO.

Justyna Kwiatkowska
masza afirmacje

Fot. archiwum prywatne

Tego sobotniego wieczoru jednak „przepowiadacze” przychodzą z zaskakującą regularnością co 12-15 minut przez kilka godzin, więc o 21 dzwonię do mojej Położnej. Następnie krótki spacer, kąpiel, Nospa, potężna dawka melisy i jak to bywa zamiast paść do łóżka trudna rozmowa o życiu i „jak to teraz będzie” z M. (domknięcie spraw trudnych i nierozwiązanych? Hehehe). O północy jednak padam. Przez sen jak przez gęstą mgłę czuję, że te fale mnie nie opuszczają, ale też niosą ze sobą nie tylko zapowiedź, również spokój…

4.00 budzi mnie stalowa obręcz zaciśnięta na dole brzucha, na miednicy, jest w tym moc, jest konkret. Konkret nie pozostawiający wątpliwości. Przez chwilę śmiga mi szalona myśl: a nuż uda się to jeszcze troche przespać?… ale juz o 4.07 po drugiej fali grzecznie odpalam appkę do liczenia skurczy i wstaję z łóżka. Za oknem czerwiec, więc świt już się rozgościł na niebie. Na razie nie budzę M., niczego się nie boję, niczego też nie potrzebuję. Wciągam sweter na piżamę i idę na taras i połazić wokół domu, dobudzić się i zebrać myśli. Fale wydają się być dość mocne i częste, co 6-7 minut, szybko zaczynają „łamać mnie w pół” (choć oczywiście wiem, że to dopiero miła zapowiedź tego tsunami, co ma nadejść). Moje ciało instynktownie szuka najlepszej pozycji, głęboki oddech z brzucha koi. Tak sobie łażę, słucham ciszy, gapię się w poranek i klikam w appkę „start-stop” przez kolejne 2 godziny (i kiedy one uleciały?!).

6.00 – budzę M. i dzwonię do Położnej. Odpowiadam na szereg jej pytań, dostaję dyspozycję o wpakowaniu się do wanny i słyszę, ze ona „pomału się zbiera w naszym kierunku”. Fale co raz mocniejsze co 4-5 minut, więc z przyjemnością zanurzam się w ciepłej wodzie, która przynosi relaksującą ulgę. Wciąż jeszcze gadamy i żartujemy z M., próbujemy masażu i ucisku, między falami odpalam Palo Santo, wyszukuję odpowiednią na tę chwilę muzykę, proszę M. o słuchawki z myślą o hipnoporodowych nagraniach…

A teraz jestem totalnie gdzie indziej, poza wszelkimi słowami, myślami, konceptami, w swoim świecie na fali i poza wszelkimi światami pomiędzy falami. Jest dokładnie tak, jak ma być. Nie boję się, nie czekam ani z przerażeniem ani z nadzieją na koleje uderzenie, niczego nie chcę, nie oceniam, nie oczekuję. Jestem wszystkim, całym światem i jestem pustką jednocześnie.

No ale akcja się rozkręca, a czas się kurczy i zanika… Za chwilę już tylko błagam M. o „wyłączenie” światła dnia, które tak potwornie razi zmysły, więc on zamyka i zawiesza wszystkie okna i drzwi. Ani słuchawki ani hipnonagrania się nie przydadzą, nie mam pojęcia kto i kiedy wyłącza muzykę… może w którymś momencie proszę o ciszę?

JJakoś między 7.00 a 8.00 – Położna dzwoni już z samochodu, M. odbiera, ona słyszy mnie na fali i natychmiast wydaje dyspozycje o „pracy z głosem”, wprowadzam w życie jej „rozkazy” (każdej z nas życzę tak konkretnej i zdecydowanej położnej…) i tak już pozostanę z tym śpiewaniem, wyciem i krzykiem przez całe kolejne 9 godzin. Proste, skuteczne i wyzwalające. Zdarte gardło będę miała przez kolejne 3 dni.

Póżniej juz kompletnie nie wiem, która jest godzina i ile co trwa, czas wróci do mnie wraz z pierwszym krzykiem Synka i zdecydowanym pytaniem Położnej – musi zanotować dokładny czas narodzin, a w nieswoim domu nie wie, na której ścianie szukać zegara. 16.12 – wtedy odpowie M. Pilnowanie czasu, mierzenie go, planowanie życia zgodnie z rozkładem jest wytworem rozumu, usprawnia poczucie trzymania kontroli i wspiera nasze ego. Poród i czas są pojęciami z odrębnych galaktyk, nie przystają do siebie, nie istnieją w tym samym wymiarze. Teraz wiem, że podczas porodu doba potrafi się skurczyć w percepcji do godziny, a będą takie 15 min, że wydadzą się całym życiem i całą śmiercią. Śmieszy mnie mój własny zachwyt nad krótkim (bo dwugodzinnym) porodem przyjaciółki czy głębokie współczucie dla Mamy, która mnie rodziła „aż” 10 godzin.

Długo siedzę w tej wannie, zmieniam pozycje, M. kontroluje temperaturę wody. Zanim totalnie odpłynę we własny świat zawieszam wzrok na chwilę na moich pięknych afirmacjach na lustrze. Oddziel ból od lęku. Moje ciało wie, jak urodzić. Odpuść, zaufaj, odpłyń. Bla-bla-bla… Teraz te słowa wydają mi się takie żałosne, takie nieprzystające do chwili. Bo teraz każde słowa są puste, nic niewarte, niegodne. Podobnie jak wizualizacje – o których daję radę przypomnieć sobie chyba tylko dla tego, że miałam takie super twarde postanowienie wizualizować otwierającą się szyjkę i Małego Człowieka delikatnie wypychanego przez wdech. Taaaa, jasne… To wszystko miało znaczenie w przygotowaniach do tej chwili, bo dobra ceremonia zaczyna się na długo przed samym aktem ceremonialnym… A teraz jestem totalnie gdzie indziej, poza wszelkimi słowami, myślami, konceptami, w swoim świecie na fali i poza wszelkimi światami pomiędzy falami. Jest dokładnie tak, jak ma być. Nie boję się, nie czekam ani z przerażeniem ani z nadzieją na koleje uderzenie, niczego nie chcę, nie oceniam, nie oczekuję. Jestem wszystkim, całym światem i jestem pustką jednocześnie.

Jakoś po czwartej godzinie porodu Położna dociera i bada mnie po raz pierwszy, słyszę, że szyjka całkowicie złagodzona, na razie brak rozwarcia… Ok. Przyjmuje do wiadomości z totalnym spokojem i akceptacją. Jest już mi ciężko dźwigać ogrom tego doświadczenia, ale niedziałająca świadomość nie jest w stanie ani ocenić i ani się przerazić takim „werdyktem”… Już po wszystkim Położna mi wyzna, że tak wolny początek zapowiadał akcję na jakieś 18-20 godzin. Nawet gdyby powiedziała mi to wtedy, nie uzyskałaby żadnej emocjonalnej reakcji.

Rzygam. Jakiś drugi, może trzeci raz w życiu, jestem typem nierzygającym raczej, ale dziś, tu i teraz runęły wszelkie bariery świadome i nieświadome i moje ciało co chwila przeszywają spazmy zwracając sama nie wiem co, nie jadłam już prawie dobę, tylko trochę wody… Później dowiem się (jakimś cudem nie trafiłam na to info przygotowując się do porodu), że dość często duże i nagłe wyrzuty naturalnej oksytocyny wywołują taką reakcję i jest to kompletnie normalne.

Po jakimś czasie wyłażę z wanny. Jestem zmeczona siedzeniem w wodzie przez godziny oraz właśnie narzygałam do tej wody. Wycierają mnie, ubierają, kłade się na łózku do badania (w tym momencie chyba ze 3-4 cm…) i zostaje tam na jakiś czas na boku, z ciepłym termoforem na brzuchu i TENS-em na plecach (nie wierzyłam w to urządzenie, więc go nie miałam, natomiast oczywiście Położna miała i mnie namówiła i, kurdę, delikatnie a jednak działa!). Pozycja relaksująca na chwilę, szybko jednak odkrywam, że moje ciało domaga sie ruchu, więc dość gwałtownie się wygrzebuję. Znowu rzygam. Położna i M zmuszają mnie do picia wody cały czas. Ależ są upierdliwi! Nie chcę nic połykać, mogę już rzygać, ale te mdłości przy pełnym żołądku i pieczenie w przełyku sa okropne (dobrze, że Rennie jest pod ręką).

Ładuje na piłce z rękami i głową zawieszonymi na chuście, M podtrzymuje mnie z tyłu, na fali chowam się w tę chustę całkowicie i wyję w swoim rytmie. Kiwanie sie na piłce i TENS cudownie rozpraszają intensywność stalowej obręczy na miednicy, brzuchu, plecach, przeponie, jakby przełamywały jej szyk, chwiały jej spójność. Środek słonecznego letniego dnia, w naszym salonie zdecydowanie za dużo światła, chyba mam zamknięte oczy cały czas… Pęka pęcherz płodowy i zalewa piłkę. Czy to wtedy wstaje z niej i idę znowu do wanny? Chyba jednak trochę później… Gdzieś w miedzyczasie badanie i słysze, że rozwarcie przyśpiesza, mamy 7-8cm. Ta informacja ani mnie nie cieszy ani smuci. Po prostu jest. Tkwię w tym bólu już od zawsze i nie liczę na jakiś kres, a więc w tym wymiarze nie ma podziału informacji na dobre i złe. Czy nawet określenie „ból” jest tu jakokolwiek właściwe? W zasadzie to nie umiem nazwać tego bólem, nie jest to podobne do żadnego bólu, którego kiedykolwiek wcześnie doświadczyłam. Doznania są mocne, wszechogarniające ciało i zawładające umysłem. Ta siła wydaje sie być o wiele większa, niż moje fizyczne granice, jak fala potężnej energii, która spływa i zagarnia świat od horyzontu do horyzontu a przechodząc przeze mnie reaguje z moimi kośćmi, mięśniami, płynami tworzy wirki, prądy, ciśnienie i mini wybuchy.

W ciepłej wodzie i półmroku łazienki przychodzi uczucie parcia, choć to wciąż końcówka otwierania się szyjki. O ja! To dopiero próba poza granicami dobra i zła. Teraz kalkuluję – musiało wtedy być ok 14, w karcie porodu mam wpisaną II fazę jako 52 min., czyli od 15.10 do 16.12 a co najmniej godzinę wcześniej z tym pierwszym parciem zaczyna się mój kryzys i moje całkowicie dziecięce pochlipywanie i w kółko powtarzane jak mantra „nie dam rady” i „juz tak nie chcę”. Choć przecież dobrze wiem, że dam radę i co więcej bardzo tego chcę – doświadczyć, przeżyć, poczuć. Ani przez sekundę nie mam pomysłu o znieczuleniu, szpitalu czy cięciu, nie szukam ratunku tak naprawdę – albo co najwyżej szukam go w sobie. Po prostu najzwyczajniej i po ludzku jest mi ciężko dźwigać to doświadczenie.

Prawie do końca pozostanę w wodzie, choć dla mnie wtedy wydaje sie to już nie mieć kompletnie znaczenia, z resztą teraz akcja jest tak dynamiczna, że woda dawno wystygła i nie ma wolnych głów, aby to naprawiać. Klinuję się w poprzek wanny przykucnieta z podpartymi plecami i szeroko rozstawionymi kolanami, Położna monitoruje mnie i dziecko od przodu, M podtrzymuje z tyłu. Krzyczę nisko, gardłowo, z całej siły, całą sobą… trwa to wieki a teraz w sumie prawie nic nie pamiętam. Napewno jestem jeszcze w wannie, kiedy wchodzi druga Położna (niech szybciej zamyka juz za sobą te cholernie drzwi – światło tnie jak ostrze). Napewno ta druga dziewczyna juz jest z nami, kiedy obie zachęcają mnie wsunąć rękę trochę do środka i poczuć włochatą główkę Młodego – robię to z automatu bardziej niż z przekonania, nie stać mnie teraz na sentymenty i wzniosłe uczucia…

W pewnym momencie każą M podnosić mnie i stawiać na równe nogi pomiędzy falami, aby grawitacja pomogła mnie i dziecku – protestuję całą sobą, nie mam kompletnie siły i przynosi to dodatkowy bół, obciążenie ciała i wszystkich zmysłów. Ale nikt mnie nie słucha. M. łapię mnie pod pachy i już stoję czująć główkę między udami – o fuck! Choć „stoję” to dużo powiedziane, wiszę na mocnych ramionach M. Czuję nadchodzącą potężną falę i krzyczę, błagam o opuszczenie z powrotem do wanny… Zmuszanie kobiet do parcia na leżąco czy w łóżkach porodowych musi być szczególnie okrutną i wymyślną torturą. Nie wiem ile to jeszcze potrwa, ta góra-dół i z powrotem góra… Mam bardzo dosyć, niech już to się skończy – nawet jesli ceną ma być zamknięcie oczu teraz i nie otworzenie ich już nigdy. Nie śmierć. Anihilacja. Unicestwienie. Roztopienie się w wyjątkowo intensywnym doświadczeniu.

Pada rozkaz o wyciągnięciu mnie z wanny, idziemy do sypialni. Jest mi totalnie wszytsko jedno. Krótkie precyzyjne ruchy i polecenia Położnej – zabezpieczona podłoga, naszykowane pieluchy, M. siada na łóżku, trzyma mnie od tyłu przykucniętą, kolejna fala i kolejna… tutaj już nie mogę powstrzymać raz i drugi parcia na siłę, z mięśni (za co oczywiście zbieram opierdol do czujnych położnych) – a ja już po prostu zrobię wszytsko, żeby tylko to się skończyło! Jeszcze raz każą mi dotknąc główki Młodego, tuż przed wyjściem w zasadzie… i za chwilę muszę powstrzymać parcie i skoncentrować się na oddechu – ochrona krocza przed pęknięciem. Ostatnia potężna fala i chlup… jest… Nowe Małe życie jest w rękach Położnej i za chwile w moich ramionach… M później powie, że ma łzy w oczach. A ja? Ja czuję gigantyczną ULGĘ. Patrzę na Syna – jeszcze nie z miłością – tylko z niedowierzaniem i ogromnym zaciekawieniem… Ma taki śmieszny dołek na podbródku i usteczka w „kaczuszkę”… i z jakiegoś powodu przypotwornie się drze…

Kładę sie na łóżku, tulę małe obślizgłe ciałko. I po prostu jestem, co raz bardziej obecna. Ktoś robi zdjęcia, ktoś podaję mi wodę (teraz wypijam prawie cała butelkę!), za chwilę łożysko, drobne szycie, przecięcie pępowiny i M obok mnie pod kołdrą. Leżymy tak sobie przez kolejne prawie 3 godziny, Młody ciumka swój pierwszy posiłek, ja już całkiem ląduję w sobie i u siebie. Żartujemy, gadamy, wysyłam wiadomość do Rodziców. Nie wiem co czuję, nic nie myslę. Nie ma tu miejsca na euforię. Najbardziej spokóju i absolutne doskonałej harmonii doznaję. Ale nawet to nie jest ani mistyczne, ani wzniosłe. Życiowe, naturalne. Jest tak bardzo normalnie w tej mojej nowej rzeczywistości.

**************

Autorem zdjęć jest M. (oboje zajmujemy się trochę fotografią). A więc mam niewiele zdjęć, tylko takie momenty, kiedy M. akurat miał chwilę i sposobność wziąć aparat do ręki i nie ma go na (prawie) żadnym zdjęciu (położna nam we trójkę coś strzeliła telefonem na sam koniec). Przed porodem nie chciałam fotografa, nie wyobrażałam sobie obecności dodatkowej obcej osoby… i chyba teraz to jedyna rzecz, której żałuję. No i teraz marzę, aby kiedyś dostąpić zaszczytu fotografowania porodu innej kobiety

Chcesz się podzielić swoją historią?

Jeśli chcesz podzielić się ze mną i światem swoją historią porodową, wzmocnić inne kobiety w ciąży, pokazać, jaką drogę przeszłaś, co się w Tobie zmieniło, jak Twoje wybory wpłynęły na poród, pokazać kobiecą moc i sprawczość i przede wszystkim pokazać, że poród (bez względu na to, jak finalnie się skończył) może być pięknym wzmacniającym doświadczeniem — możesz ją wysłać tutaj.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *